Ach! Byle tylko załapać się na jakiś wyjazd zagraniczny, do byle ośrodka naukowego w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii, Holandii. Marzenie? Stany, ale to tylko dla wybranych. No cóż, trzeba liczyć siły na zamiary. A co tam — mogłaby być też Szwecja czy Norwegia (chociaż trochę mroczno w zimie i trzeba dużo pić na poprawę nastroju), a w ostateczności choćby Słowacja, bo tam przynajmniej płacą w euro. Byle wyjechać!
Tak myśli gros tzw. polskich naukowców, czyli półgłówków, którzy z racji tego, że na normalnym rynku pracy by sobie nie poradzili, skleili się z uczelnią za pomocą wszystkich możliwych sposobów (z naciskiem na słowo „wszystkich”). Tak, tak — odbyłem kiedyś ciekawą rozmowę z moim — pożal się Boże — promotorem, który na pytanie, kto zostanie w tamtym roku przyjęty na wolne stanowisko w naszym zakładzie, odpowiedział bez cienia zażenowania: „Wie pan, zatrudnimy panią X. Co prawda pan Y też się stara, ale on jest lepszy, zna języki, umie programować... Poradzi sobie. A pani X? Ona pochodzi z jakiejś małej wsi niedaleko A, tam nie ma żadnych perspektyw. Trzeba pomóc dziewczynie”. No więc to tyle, przynajmniej z mojej strony, na temat nowego „narybku” naszych światowej sławy uniwersytetów i instytutów.
Ale wróćmy do meritum. Więc nasi geniusze za crème de la crème życia naukowego (i chyba w ogóle życia) uważają wyjazd „za pieniądzem” na zachód, a w każdym razie tam, gdzie ktoś im zapłaci tyle, że mogą swobodnie wynająć jakąś klitę w najtańszej dzielnicy, wyżyć na konserwach i uciułać miesięcznie choćby te 200 euro. Potem takie panisko wraca po kontrakcie, kupuje sobie nową Dacię Duster i cieszy się szacunkiem kolegów i koleżanek, którzy przy okazji ogromnie mu zazdroszczą, że otarł się o wielki świat. Staje się to również dla niego przepustką do dalszej kariery, bo przecież dzięki wyjazdowi poznał „fachowców pokroju światowego” i być może będzie w stanie swoim pretorianom załatwić jakiś wyjazd, choćby i nawet na tę Słowację.
Oczywiście nikt przy okazji nie zajmuje się takimi bzdurami, że jadąc nam, nasz fachura był tylko i wyłącznie zatrudniany w charakterze taniej siły roboczej jako polski Murzyn, który będzie pracował za dwóch i wykonywał każdą czarną robotę (w sensie naukowym oczywiście), której nie podjąłby się nikt inny, a już na pewno nie za takie pieniądze. Ze znajomościami też raczej krucho, no bo powiedzmy sobie szczerze — jaki niby interes ma dyrektor dowolnego zachodniego (i nie tylko) ośrodka w tworzeniu „współpracy” lub utrzymywaniu dalszych kontaktów z naszym poczciwym Murzynem? Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść.
Śnią mi się po nocach takie obrazy. Jestem we Lwowie podczas 20-lecia międzywojennego. Dochodzę do placu Akademickiego. Jest już późno, więc wchodzę do kawiarni, siadam przy stoliku i zamawiam koniak z kawą. Przyglądam się klientom. W przeciwległym końcu sali siedzi kilku facetów przy dwóch stolikach. Przy pierwszym jeden śpi, kompletnie zamroczony spożytym alkoholem, trzech gra w brydża „z dziadkiem”. Widać, że rozbawił ich śpiący kolega: „Głowa to u Kaczmarza zawsze była nietęga!”. Przy drugim stoliku — płomienna dyskusja. Wychwytuję jedynie poszczególne słowa: „analiza funkcjonalna”, „teoria miary”, „przestrzeń unormowana”. Nagle młody człowiek siedzący przy stole, z wyglądu Żyd, zwraca się podekscytowany do mężczyzny w średnim wieku, najwyraźniej najważniejszego w tym towarzystwie: „Doktorze Banach, chyba mam... Chyba znalazłem.. To chyba dowód!”. Mężczyzna patrzy dobrotliwie na młodzieńca i spokojnie mówi: „Pokaż Stasiu, sprawdzimy, czyś gdzieś jakiegoś minusa z plusem nie pomylił. Aha, a w międzyczasie kopsnij no się i przynieś jeszcze jedną butelczynę!”. Reszta się śmieje. A ja wreszcie zaczynam rozumieć — odchodzę od stolika, wychodzę na chwilę na zewnątrz, żeby sprawdzić szyld: tak, jestem w Kawiarni Szkockiej.
Jakoś chłopakom udawało się tworzyć matematykę na światowym poziomie na miejscu. Dało się. Szkoła Lwowska jest tutaj tylko przykładem, a przecież dotyczyło to wielu ośrodków w tamtejszej Polsce. A teraz? Kto by z własnej i nieprzymuszonej woli chciał przyjechał do nas „uprawiać naukę”? Ukraińscy studenci, którzy szukają tutaj trampoliny w drodze na Zachód?
W kwestii jasności: nie jestem absolutnym przeciwnikiem wymiany naukowej. Natomiast uważam, że nie może się ona stać motorem napędowym wszystkich działań związanych z nauką. Przecież nie trzeba posiadać szczególnie przenikliwego umysłu, żeby z historii nauki wydedukować, że wielkie odkrycia wcale nie powstawały na wyjazdach naukowych. Newton nie korzystał z Erasmusa, Einstein nie był stypendystą Marie Curie, a Max Planck chyba nigdy nawet nie wyjechał poza Niemcy. W końcowym rozrachunku naukę tworzą otwarte, nieprzeciętne umysły i odpowiedni klimat.
Nie uważam też, że wszyscy naukowcy są kretynami do potęgi, bo znam kilku ludzi nauki wielkiego formatu. Tyle, że tym osobom wcale się nie spieszy do wojaży zagranicznych. Znają swoją wartość i wiedzą, że tutaj właśnie tworzą naukę, która jest na poziomie światowym. I to do nich przyjeżdżają studenci i sławy z zagranicy. Marzy mi się, żeby tak to właśnie wyglądało w jak największej ilości dziedzin.
Tak myśli gros tzw. polskich naukowców, czyli półgłówków, którzy z racji tego, że na normalnym rynku pracy by sobie nie poradzili, skleili się z uczelnią za pomocą wszystkich możliwych sposobów (z naciskiem na słowo „wszystkich”). Tak, tak — odbyłem kiedyś ciekawą rozmowę z moim — pożal się Boże — promotorem, który na pytanie, kto zostanie w tamtym roku przyjęty na wolne stanowisko w naszym zakładzie, odpowiedział bez cienia zażenowania: „Wie pan, zatrudnimy panią X. Co prawda pan Y też się stara, ale on jest lepszy, zna języki, umie programować... Poradzi sobie. A pani X? Ona pochodzi z jakiejś małej wsi niedaleko A, tam nie ma żadnych perspektyw. Trzeba pomóc dziewczynie”. No więc to tyle, przynajmniej z mojej strony, na temat nowego „narybku” naszych światowej sławy uniwersytetów i instytutów.
Ale wróćmy do meritum. Więc nasi geniusze za crème de la crème życia naukowego (i chyba w ogóle życia) uważają wyjazd „za pieniądzem” na zachód, a w każdym razie tam, gdzie ktoś im zapłaci tyle, że mogą swobodnie wynająć jakąś klitę w najtańszej dzielnicy, wyżyć na konserwach i uciułać miesięcznie choćby te 200 euro. Potem takie panisko wraca po kontrakcie, kupuje sobie nową Dacię Duster i cieszy się szacunkiem kolegów i koleżanek, którzy przy okazji ogromnie mu zazdroszczą, że otarł się o wielki świat. Staje się to również dla niego przepustką do dalszej kariery, bo przecież dzięki wyjazdowi poznał „fachowców pokroju światowego” i być może będzie w stanie swoim pretorianom załatwić jakiś wyjazd, choćby i nawet na tę Słowację.
Oczywiście nikt przy okazji nie zajmuje się takimi bzdurami, że jadąc nam, nasz fachura był tylko i wyłącznie zatrudniany w charakterze taniej siły roboczej jako polski Murzyn, który będzie pracował za dwóch i wykonywał każdą czarną robotę (w sensie naukowym oczywiście), której nie podjąłby się nikt inny, a już na pewno nie za takie pieniądze. Ze znajomościami też raczej krucho, no bo powiedzmy sobie szczerze — jaki niby interes ma dyrektor dowolnego zachodniego (i nie tylko) ośrodka w tworzeniu „współpracy” lub utrzymywaniu dalszych kontaktów z naszym poczciwym Murzynem? Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść.
Śnią mi się po nocach takie obrazy. Jestem we Lwowie podczas 20-lecia międzywojennego. Dochodzę do placu Akademickiego. Jest już późno, więc wchodzę do kawiarni, siadam przy stoliku i zamawiam koniak z kawą. Przyglądam się klientom. W przeciwległym końcu sali siedzi kilku facetów przy dwóch stolikach. Przy pierwszym jeden śpi, kompletnie zamroczony spożytym alkoholem, trzech gra w brydża „z dziadkiem”. Widać, że rozbawił ich śpiący kolega: „Głowa to u Kaczmarza zawsze była nietęga!”. Przy drugim stoliku — płomienna dyskusja. Wychwytuję jedynie poszczególne słowa: „analiza funkcjonalna”, „teoria miary”, „przestrzeń unormowana”. Nagle młody człowiek siedzący przy stole, z wyglądu Żyd, zwraca się podekscytowany do mężczyzny w średnim wieku, najwyraźniej najważniejszego w tym towarzystwie: „Doktorze Banach, chyba mam... Chyba znalazłem.. To chyba dowód!”. Mężczyzna patrzy dobrotliwie na młodzieńca i spokojnie mówi: „Pokaż Stasiu, sprawdzimy, czyś gdzieś jakiegoś minusa z plusem nie pomylił. Aha, a w międzyczasie kopsnij no się i przynieś jeszcze jedną butelczynę!”. Reszta się śmieje. A ja wreszcie zaczynam rozumieć — odchodzę od stolika, wychodzę na chwilę na zewnątrz, żeby sprawdzić szyld: tak, jestem w Kawiarni Szkockiej.
Jakoś chłopakom udawało się tworzyć matematykę na światowym poziomie na miejscu. Dało się. Szkoła Lwowska jest tutaj tylko przykładem, a przecież dotyczyło to wielu ośrodków w tamtejszej Polsce. A teraz? Kto by z własnej i nieprzymuszonej woli chciał przyjechał do nas „uprawiać naukę”? Ukraińscy studenci, którzy szukają tutaj trampoliny w drodze na Zachód?
W kwestii jasności: nie jestem absolutnym przeciwnikiem wymiany naukowej. Natomiast uważam, że nie może się ona stać motorem napędowym wszystkich działań związanych z nauką. Przecież nie trzeba posiadać szczególnie przenikliwego umysłu, żeby z historii nauki wydedukować, że wielkie odkrycia wcale nie powstawały na wyjazdach naukowych. Newton nie korzystał z Erasmusa, Einstein nie był stypendystą Marie Curie, a Max Planck chyba nigdy nawet nie wyjechał poza Niemcy. W końcowym rozrachunku naukę tworzą otwarte, nieprzeciętne umysły i odpowiedni klimat.
Nie uważam też, że wszyscy naukowcy są kretynami do potęgi, bo znam kilku ludzi nauki wielkiego formatu. Tyle, że tym osobom wcale się nie spieszy do wojaży zagranicznych. Znają swoją wartość i wiedzą, że tutaj właśnie tworzą naukę, która jest na poziomie światowym. I to do nich przyjeżdżają studenci i sławy z zagranicy. Marzy mi się, żeby tak to właśnie wyglądało w jak największej ilości dziedzin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz