niedziela, 22 lutego 2015

„Snajper”, Chris Kyle i... Simo Häyhä

Niedawno wszedł na ekrany kin film „Snajper” w reżyserii Clinta Eastwooda. Jak sugeruje tytuł, jest to opowieść o najsłynniejszym snajperze armii USA, który w rzeczywistości nazywał się Chris Kyle i służył w formacji SEALs. Najsłynniejszym, bo najskuteczniejszym — na koncie Chrisa znalazło się 160 potwierdzonych trafień. Podaje się, że uzyskał ten wynik podczas 4 okresów służby w Iraku, a ponieważ w marynarce wojennej taki okres trwał zwykle 6 miesięcy (patrz np. tutaj), a SEALs to formacja podlegająca US Navy, zatem z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że Kyle miał łącznie 2 lata na dokonanie tego wyczynu. I tu się zaczyna robić ciekawie, bo zawsze warto zapytać: no super, najlepszy w US Army, 160 trafień, ale tak naprawdę dużo to, czy mało? Jak się mają jego osiągnięcia do osiągnięć innych, nieamerykańskich snajperów?

Dawno, dawno temu, jeszcze za czasów Wielkiego Językoznawcy, żył sobie pewien Fin, który zwał się Simo Häyhä. Pewnego dnia, a dokładnie był to 30 listopada 1939 roku, dobry wujaszek Soso postanowił wspomóc uciśnięty proletariat w ojczyźnie Simo i wydał rozkaz Armii Czerwonej zaniesienia na bagnetach wolności i szczęścia (oczywiście w sowieckim rozumieniu tych słów) fińskiemu ludowi pracującemu miast i wsi. Jednym z fińskich żołnierzy, którzy dzielnie stawili czynny opór tej napaści, był właśnie Simo. I robił to na tyle skutecznie, że od 30 listopada 1939 roku do 6 marca 1940 roku na jego koncie znalazło się 505 potwierdzonych trafień.

W moim porównaniu uwzględniam tylko powyższe wielkości, gdyż parametrów „miękkich” nijak nie można bezwzględnie zestawiać ze sobą. Bo czy lepiej walczyć w Iraku przy temperaturach +40°C, czy też w Finlandii, gdzie temperatury oscylowały w granicach –40°C? Czy dokładniej się strzela za pomocą celowników optycznych, tak jak Kyle, czy też za pomocą muszki i szczerbinki, jak Häyhä? Czy armia i cywile w Iraku są trudniejszym, czy łatwiejszym przeciwnikiem niż Armia Czerwona?

Porównajmy zatem Chrisa Kyle'a i Simo Häyhę pod względem „twardych” parametrów:
Liczba potwierdzonych trafień: Kyle — 160, Häyhä — 505;
Czas działania: Kyle — ok. 2 lata, Häyhä — ok. 4 miesiące.
Czyli:
Kyle — 0,22 trafienia/dzień, Häyhä — 4,1 trafienia/dzień.
Stąd płynie wniosek, że Häyhä był prawie 19-krotnie bardziej skuteczny niż Kyle. I to właśnie dlatego Simo Häyhä cieszy się zasłużoną opinią najskuteczniejszego snajpera w historii. 

poniedziałek, 9 lutego 2015

Zasady umawiania się z moją córką — inna wersja

Reguła nr 1:
Jeśli przyjedziesz pod mój dom i zatrąbisz, nie licz, że potraktuję cię inaczej niż kuriera. Bądź pewien, że odjedziesz sam.

Reguła nr 2:
Nie dotykaj mojej córki w mojej obecności. Możesz na nią spoglądać, ale nie wolno ci się gapić na żadną część jej ciała znajdującą się poniżej jej szyi. Jeśli nie potrafisz utrzymywać wzroku i łap z dala od ciała mojej córeczki, mogę ci w tym pomóc i je usunąć.

Reguła nr 3:
Zdaję sobie sprawę, że niestety w dzisiejszych czasach jest modne, że chłopcy w twoim wieku noszą spodnie tak luźno, że niewiele brakuje, żeby im spadły z tyłka. Nie traktuj tego zbyt osobiście, ale ty i te twoje koleżki jesteście skończonymi głupkami.
Mimo to, chcę być uczciwy i otwarty w tej kwestii, dlatego proponuję kompromis: możesz przyleźć pod drzwi mojego domu z bielizną na wierzchu i w gaciach trzy rozmiary za małych, a ja nie będę ci robił z tego powodu problemu. Jednak, żeby mieć pewność, że twoje ciuchy rzeczywiście nie spadną podczas randki z moją córeczką, wezmę moją elektryczną gwoździarkę i porządnie przymocuję te portki do twojego dupska.

Reguła nr 4:
Jestem pewien, że zostałeś uświadomiony, że w dzisiejszym świecie seks bez korzystania z jakiejś formy „metody barierowej” może cię zabić. Pozwól, że wyjaśnię ci to dokładniej: jeśli chodzi o seks, to właśnie ja jestem tą barierą i to ja cię zabiję.

Reguła nr 5:
Panuje opinia, że w celu lepszego poznania się powinniśmy pogadać o sporcie, polityce i innych bieżących tematach. Proszę, nie sil się na to. Jedyną informacją, jaką od ciebie wymagam, jest określenie, kiedy zamierzasz odprowadzić moją córeczkę do mojego domu, a jedyną prawidłową odpowiedzią w takiej sytuacji może być tylko „Wcześnie, proszę Pana”.

Reguła nr 6:
Nie wątpię, że popularny z ciebie gość, i że nie narzekasz na brak zainteresowania ze strony innych dziewczyn. Nie mam z tym problemu, dopóki moja córeczka nie widzi w tym nic złego. W przeciwnym wypadku, jeśli już zacząłeś chodzić z moją córunią, będziesz się umawiać wyłącznie z nią, dopóki nie puści cię kantem. A jeśli będzie przez ciebie płakać, ty będziesz przeze mnie krwawić.

Reguła nr 7:
Gdy stoisz w moim przedpokoju, oczekując na pojawienie się mojej córeczki, a minęła już godzina, nie wzdychaj i nie wierć się. Jeśli tak bardzo zależy ci na tym, żeby być na czas w kinie, umawianie się na randki to nie jest zajęcie dla ciebie. Moja córeczka nakłada makijaż, a jest to proces, który trwa dłużej niż malowanie Pałacu Kultury. Zamiast tak sterczeć, zrób coś pożytecznego. Możesz w tym czasie na przykład wymienić olej albo zmienić opony w moim samochodzie

Reguła nr 8:
Poniższe miejsca nie nadają się na randkę z moją córeczką:
a) Miejsca, w których są łóżka, sofy lub jakiekolwiek przedmioty miększe niż drewniany stołek,
b) Miejsca, gdzie w zasięgu wzroku nie ma rodziców, policji lub przedstawicieli kleru,
c) Miejsca, gdzie jest ciemno,
d) Miejsca, gdzie można tańczyć, trzymać się za ręce lub poczuć się szczęśliwym,
e) Miejsca, w których panująca temperatura mogłaby skłonić moją córeczkę do ubrania szortów, bezrękawnika, krótkiego topu lub czegokolwiek innego niż ogrodniczki, sweter i kurtka puchowa — zapięte pod samą szyję.
Należy unikać filmów o mocnym podtekście romantycznym lub seksualnym, dopuszczalne są filmy o piłach mechanicznych. Mecze rugby mogą być, ale lepsze są wizyty w domach opieki.

Reguła nr 9:
Nie waż się mi skłamać. Może i wyglądam na brzuchaty, łysiejący, w średnim wieku, ociężały umysłowo nawóz historii. Ale w kwestiach dotyczących mojej córeczki jestem wszechwiedzącym, wszystkowidzącym, bezlitosnym bogiem twojego wszechświata. Jeśli cię spytam, gdzie idziecie i z kim, masz tylko jedną szansę, żeby mi powiedzieć prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Mam giwerę, łopatę i pięć arów działki za domem. Nie zadzieraj ze mną!

Reguła nr 10:
Chcę, żebyś się bał. Chcę, żebyś bardzo się bał. Niewiele mi trzeba, żeby pomylić dźwięk twojego rzęcha przed domem z ciężarówką z terrorystami podjeżdżającą pod moją bazę w Afganistanie. Kiedy odzywa mi się zespół stresu pourazowego, głosy w mojej głowie często każą mi czyścić spluwę, gdy czekam, aż odprowadzisz do domu moją córeczkę. Więc gdy tylko pojedziesz pod mój dom, wysiądź z auta, trzymając obie ręce tak, abym je widział. Podaj hasło wywoławcze, wyraźnie poinformuj, że przywiozłeś do domu moją córkę bezpiecznie i wcześnie, a następnie wróć do samochodu — nie ma potrzeby, żebyś mi właził do środka. A ta zamaskowana twarz w oknie to ja.

środa, 4 lutego 2015

X-Files Mistakes: Colony (S2-E16)

[3:50] It is almost unbelievable the UFO has crashed during such a simple maneuver.

[4:40] The chart the doctor was holding in his left hand is missing.

[6:30] Mulder says about the doctors: “It is as if, before they died, they never existed.” It seems incredible that the doctor without any documented history of med school graduation or previous clinical work could be hired in a clinic.

[18:56] In the first shot the scientist is moving away from the computer screen, while in the next shot he still stands by the monitor.

[37:28] Scully opens the door using just a lock picking gun. It is impossible to open the lock only using the gun, one also needs a tension tool.

[38:30] Why Scully did not take an alien fetus as evidence?


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: Fresh Bones (S2-E15)

[2:30] In one shot the private is turning the steering wheel while in the previous and next shot he holds the wheel fast with his arms outstretched.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: Die Hand Die Verletzt (S2-E14)

[7:29] After a conversation with Scully, Mulder walks away. However, in the next shot, he moves away from the very close position to Scully, much closer than he should be regarding the previous shot.

[25:00] The loss of blood Shannon suffered was definitely insufficient to be the cause of her death.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: Irresistible (S2-E13)

[5:27] There is a cameraman reflected in a tombstone.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: Aubrey (S2-E12)

[35:46] There’s a reflection of the film crew in the opened front door of the agents’ car.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: Excelsis Dei (S2-E11)

[2:50] When the nurse takes off the bedding, the sheet is crumpled, but in the next shot it is suddenly pretty straightened and smooth.

[3:00] The pillow is placed on the bed side near the wall, but in the next shot it is on the opposite side. Moreover, the lamp is missing that is back in the next shot.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: Red Museum (S2-E10)

[22:59] While talking, Mulder, Scully and the old farmer are leaning against the bar which is absent in the distant take.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: Firewalker (S2-E9)

No apparent mistakes. Congratulations!


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: One Breath (S2-E8)

[14:00] When Mulder is running through the corridor, in the frontal shot the rack is missing and the person on the wheelchair suddenly appears, compared to the back shot.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

X-Files Mistakes: 3 (S2-E7)

[38:27] The room is apparently all lit up, however in the previous shot the Father was standing in some darkened part of the room.


Here you can find other mistakes, trivia, etc. But always remember to verify all mistakes and make your own decision whether they are real goofs or maybe The truth is out there.

niedziela, 1 lutego 2015

Zagraniczne ciągoty polskich pseudonaukowców

Ach! Byle tylko załapać się na jakiś wyjazd zagraniczny, do byle ośrodka naukowego w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii, Holandii. Marzenie? Stany, ale to tylko dla wybranych. No cóż, trzeba liczyć siły na zamiary. A co tam — mogłaby być też Szwecja czy Norwegia (chociaż trochę mroczno w zimie i trzeba dużo pić na poprawę nastroju), a w ostateczności choćby Słowacja, bo tam przynajmniej płacą w euro. Byle wyjechać!

Tak myśli gros tzw. polskich naukowców, czyli półgłówków, którzy z racji tego, że na normalnym rynku pracy by sobie nie poradzili, skleili się z uczelnią za pomocą wszystkich możliwych sposobów (z naciskiem na słowo „wszystkich”). Tak, tak — odbyłem kiedyś ciekawą rozmowę z moim — pożal się Boże — promotorem, który na pytanie, kto zostanie w tamtym roku przyjęty na wolne stanowisko w naszym zakładzie, odpowiedział bez cienia zażenowania: „Wie pan, zatrudnimy panią X. Co prawda pan Y też się stara, ale on jest lepszy, zna języki, umie programować... Poradzi sobie. A pani X? Ona pochodzi z jakiejś małej wsi niedaleko A, tam nie ma żadnych perspektyw. Trzeba pomóc dziewczynie”. No więc to tyle, przynajmniej z mojej strony, na temat nowego „narybku” naszych światowej sławy uniwersytetów i instytutów.

Ale wróćmy do meritum. Więc nasi geniusze za crème de la crème życia naukowego (i chyba w ogóle życia) uważają wyjazd „za pieniądzem” na zachód, a w każdym razie tam, gdzie ktoś im zapłaci tyle, że mogą swobodnie wynająć jakąś klitę w najtańszej dzielnicy, wyżyć na konserwach i uciułać miesięcznie choćby te 200 euro. Potem takie panisko wraca po kontrakcie, kupuje sobie nową Dacię Duster i cieszy się szacunkiem kolegów i koleżanek, którzy przy okazji ogromnie mu zazdroszczą, że otarł się o wielki świat. Staje się to również dla niego przepustką do dalszej kariery, bo przecież dzięki wyjazdowi poznał „fachowców pokroju światowego” i być może będzie w stanie swoim pretorianom załatwić jakiś wyjazd, choćby i nawet na tę Słowację.
Oczywiście nikt przy okazji nie zajmuje się takimi bzdurami, że jadąc nam, nasz fachura był tylko i wyłącznie zatrudniany w charakterze taniej siły roboczej jako polski Murzyn, który będzie pracował za dwóch i wykonywał każdą czarną robotę (w sensie naukowym oczywiście), której nie podjąłby się nikt inny, a już na pewno nie za takie pieniądze. Ze znajomościami też raczej krucho, no bo powiedzmy sobie szczerze — jaki niby interes ma dyrektor dowolnego zachodniego (i nie tylko) ośrodka w tworzeniu „współpracy” lub utrzymywaniu dalszych kontaktów z naszym poczciwym Murzynem? Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść.

Śnią mi się po nocach takie obrazy. Jestem we Lwowie podczas 20-lecia międzywojennego. Dochodzę do placu Akademickiego. Jest już późno, więc wchodzę do kawiarni, siadam przy stoliku i zamawiam koniak z kawą. Przyglądam się klientom. W przeciwległym końcu sali siedzi kilku facetów przy dwóch stolikach. Przy pierwszym jeden śpi, kompletnie zamroczony spożytym alkoholem, trzech gra w brydża „z dziadkiem”. Widać, że rozbawił ich śpiący kolega: „Głowa to u Kaczmarza zawsze była nietęga!”. Przy drugim stoliku — płomienna dyskusja. Wychwytuję jedynie poszczególne słowa: „analiza funkcjonalna”, „teoria miary”, „przestrzeń unormowana”. Nagle młody człowiek siedzący przy stole, z wyglądu Żyd, zwraca się podekscytowany do mężczyzny w średnim wieku, najwyraźniej najważniejszego w tym towarzystwie: „Doktorze Banach, chyba mam... Chyba znalazłem.. To chyba dowód!”. Mężczyzna patrzy dobrotliwie na młodzieńca i spokojnie mówi: „Pokaż Stasiu, sprawdzimy, czyś gdzieś jakiegoś minusa z plusem nie pomylił. Aha, a w międzyczasie kopsnij no się i przynieś jeszcze jedną butelczynę!”. Reszta się śmieje. A ja wreszcie zaczynam rozumieć — odchodzę od stolika, wychodzę na chwilę na zewnątrz, żeby sprawdzić szyld: tak, jestem w Kawiarni Szkockiej.

Jakoś chłopakom udawało się tworzyć matematykę na światowym poziomie na miejscu. Dało się. Szkoła Lwowska jest tutaj tylko przykładem, a przecież dotyczyło to wielu ośrodków w tamtejszej Polsce. A teraz? Kto by z własnej i nieprzymuszonej woli chciał przyjechał do nas „uprawiać naukę”? Ukraińscy studenci, którzy szukają tutaj trampoliny w drodze na Zachód?

W kwestii jasności: nie jestem absolutnym przeciwnikiem wymiany naukowej. Natomiast uważam, że nie może się ona stać motorem napędowym wszystkich działań związanych z nauką. Przecież nie trzeba posiadać szczególnie przenikliwego umysłu, żeby z historii nauki wydedukować, że wielkie odkrycia wcale nie powstawały na wyjazdach naukowych. Newton nie korzystał z Erasmusa, Einstein nie był stypendystą Marie Curie, a Max Planck chyba nigdy nawet nie wyjechał poza Niemcy. W końcowym rozrachunku naukę tworzą otwarte, nieprzeciętne umysły i odpowiedni klimat.
Nie uważam też, że wszyscy naukowcy są kretynami do potęgi, bo znam kilku ludzi nauki wielkiego formatu. Tyle, że tym osobom wcale się nie spieszy do wojaży zagranicznych. Znają swoją wartość i wiedzą, że tutaj właśnie tworzą naukę, która jest na poziomie światowym. I to do nich przyjeżdżają studenci i sławy z zagranicy. Marzy mi się, żeby tak to właśnie wyglądało w jak największej ilości dziedzin.

Co Wiktor Suworow naprawdę myśli o gen. Jaruzelskim?

Ponieważ lubię zarówno sposób pisania, jak i myślenia Wiktora Suworowa (a właściwie to Władimira B. Riezuna, nota bene dość ciekawe nazwisko jak na pół-Ukraińca...), więc zaczytuję się, choć nie bezkrytycznie, w jego książkach oraz szukam jak najwięcej informacji o nim za pomocą wszystkich dostępnych kanałów. I oto na portalu WP znalazłem taki oto wywiad:

Wiktor Suworow dla WP: gdyby nie było stanu wojennego, armia radziecka weszłaby do Polski

Delikatnie mówiąc, zbiło mnie to z tropu, gdyż — jak do tej pory — nie znalazłem aż tak olbrzymich nieścisłości w myśleniu Suworowa. W skrócie, przy założeniu, że nie ma tu żadnej manipulacji, wygłasza on w tym wywiadzie tezę, że gdyby Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego, Armia Radziecka wkroczyłaby do Polski tak samo, jak wcześniej na Węgry w 1956 roku czy do Czechosłowacji w 1968 roku. (Zasadniczo to nawet nie musiałaby wkraczać, bo przecież stacjonowała u nas w dość sporych ilościach jako Północna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej.) Tak więc wynika z tej wypowiedzi, że Jaruzelski „uratował” Polskę przed interwencją ZSRR. Czyli logicznie rzecz biorąc, powinno się go traktować jako bohatera.

Porównajmy teraz tę opinię ze słowem pisanym, a konkretnie pisanym w książce bohatera tego posta „Alfabet Suworowa” wydanej przez Dom Wydawniczy Rebis w 2014 roku. Na stronie 96 pod hasłem „Jaruzelski” autor napisał:
Ten człowiek służył w tej samej armii, co pułkownik Ryszard Kukliński, a wybrał zupełnie inną drogę. Drogę hańby. Był to wielki oportunista i zdrajca Rzeczypospolitej.[...] Historia powtórzyła się w 1980 roku, gdy w Polsce wybuchł festiwal Solidarności. Sowieckie politbiuro zapytało wówczas szefa GRU: „Jak zachowa się polska armia, jeśli podejmiemy interwencję zbrojną?”[1]. Odpowiedź znów była krótka: „Armia polska zrobi to samo, co w 1939 roku. Czyli będzie się biła”. [...] Był to jeden z powodów, że Moskwa zrezygnowała z jakiejkolwiek myśli o interwencji w Polsce. [...] Na nurtujące Polaków pytanie „Weszliby czy nie weszli” Wiktor Suworow odpowiada: „Nie weszliby”. Ryzyko było zbyt duże.  
Powyższego cytatu nie ma sensu komentować, bo mówi on sam za siebie.

Zatem należałoby zadać pytanie Wiktorowi Suworowowi, którą z tych wersję mamy traktować jako jego oficjalną opinię w tej kwestii?

[1] I jeszcze coś gwoli ścisłości na temat słów „Armia polska zrobi to samo, co w 1939 roku. Czyli będzie się biła”. Otóż z armia polska z Armią Czerwoną praktycznie się nie biła. Stawiała opór, ale nie było regularnej wojny obronnej. Stało się tak ze względu na dyrektywę ogólną Marszałka Rydza-Śmigłego z 17 września 1939 roku:
Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii.

Rozrywki — towar luksusowy w obecnej Polsce

Niestety z każdego centymetra przestrzeni publicznej płyną oznaki, jakim to przyjaznym obywatelowi i rodzinie krajem jest obecna Polska. Weźmy chociażby przykład rozrywek, które nawet najbardziej spracowanym niewolnikom są potrzebne, żeby złapać oddech przed kolejnym tygodniem harówki na podatki, ZUS i inne daniny dla naszego kochanego aparatu rządzącego.

Idziemy do kina. Niech nawet będzie, że jedynie we dwoje. Wybieramy seans, podchodzimy do kasy, a tutaj czeka nas dość nieprzyjemna niespodzianka. Okazuje się bowiem, że jeśli nie uzbieraliśmy jakichś specjalnych kodów, papierków od cukierków czy punktów lojalnościowych (w przypadku których trzeba wydać 1000 zł, żeby „odzyskać” 10 zł), to same bilety będą nas kosztować minimum 50 zł. Czyli tak z grubsza statystyczny Kowalski musi harować pół dnia, żeby mógł potem przez 2 godziny wpatrywać się w akcję na wielkim ekranie. Powiedzmy to komuś z dowolnego cywilizowanego kraju - gwarantuję, że będzie mu ciężko uwierzyć.

Ale przecież skoro cały tydzień siedzimy w pracy, to przynajmniej w weekend chcielibyśmy zażyć nieco ruchu. A skoro na przykład mieszkamy niedaleko gór, a dodatkowo mamy zimę, to może by tak wybrać się gdzieś z całą rodziną na narty? Sprawdźmy zatem, czy nas stać.
Przyjmijmy, że jedziemy czteroosobową rodziną do przeciętnego ośrodka narciarskiego, na przykład gdzieś w powiecie nowotarskim. Nie będziemy szaleć i żeby było taniej, kupujemy karnety tylko na połowę dnia. Dla osoby dorosłej cena takiego karnetu to minimum (absolutne) 50 zł, dla dzieci (ze zniżkami) 35 zł. W sumie na same karnety wydamy minimum 170 zł. Do tego trzeba doliczyć paliwo, niech będzie tylko na 100 km w obie strony, czyli około 30 zł. Zatem taki wyjazd jest okupiony mniej więcej dwoma dniami zapieprzu przeciętnego polskiego pracownika. Nie wliczam tu już żadnych dodatkowych luksusów typu jedzenie na stoku, bo przecież polski niewolnik może sobie przygotować kanapki i herbatę w termosie na wyjazd, nieprawdaż? A co, może nie może?