piątek, 14 kwietnia 2017

Wyprawy krzyżowe a dzisiejsi „uchodźcy”

Im więcej „uchodźców” pojawia się u bram Europy oraz na jej terenie, tym wyraźniej widoczny jest opór – co prawda szczątkowy – stłamszonego poprawnością polityczną i wielokulturowością (oraz innymi wspaniałymi lewicowymi wynalazkami) społeczeństwa zachodniego. Wiele osób, które dotychczas wyznawały kult świętego spokoju, nagle zauważyło, że wewnątrz ich środowisk narasta gniew i sprzeciw przeciw sprowadzaniu obcych. Nawet lewicujący politycy i intelektualiści namawiają do ponownego przemyślenia kwestii przyjmowania obcych nam kulturowo najeźdźców uchodźców. W tym kontekście warto się zastanowić nad sensem wypraw krzyżowych i ich znaczeniem z dzisiejszego punktu widzenia.

Do niedawna, a w zasadzie aż do zalewu Europy przez uchodźców, wyprawy krzyżowe miały „złą prasę”. Wielu lewicujących intelektualistów, odczuwających swego rodzaju organiczną (a może genetyczną?) niechęć do chrześcijaństwa, a w szczególności do katolicyzmu, starało się za wszelką cenę udowodnić, że krucjaty były zaprzeczeniem idei głoszonych przez Chrystusa i generalnie obnażają hipokryzję Kościoła. Że były źródłem niczym nieuzasadnionej agresji na miłujących pokój mahometan i stanowiły „czarną kartę w dziejach Kościoła”. Że spowodowały niepotrzebny przelew krwi i że były barbarzyńskim atakiem na wolność innych wyznań. Pitu-pitu. Bla bla bla...

Okazuje się jednak, że nasi praojcowie byli o wiele mądrzejsi od naszych obecnych jaśnie oświeconych rządzących i ich pachołków w postaci różnego pokroju lewicowych intelektualistów, dziennikarzy, autorów itp. Doskonale wiedzieli, że kultura Zachodu i kultura Islamu różnią się tak mocno, że nie może być mowy o żadnej symbiozie ani nawet o w miarę pokojowym współżyciu. Współistnienie oznaczało wojnę. A jak wiadomo już od czasów wielkiego teoretyka wojny Sun Zi, czyli od ok. 500 r. p.n.e., trzeba robić wszystko, aby unikać prowadzenia wojny na własnym terenie. Dlatego też ani rycerstwo, ani papiestwo nie czekało, aż muzułmanie dotrą do rubieży ówczesnej Europy, ale postanowili w swojej mądrości wypowiedzieć im wojnę niejako na ich terenie. Mieli ku temu wiele powodów, zarówno politycznych, jak i religijnych. Dzięki temu Arabowie byli trzymani w bezpiecznej odległości od Europy na Bliskim Wschodzie.

Takie postawienie sytuacji jest rozsądne. Walczy się ze znanym wrogiem, gdyż jasne jest, kto jest „my”, a kto „oni”. Front jest bardzo wyraźnie sprecyzowany. Natomiast nasi obecni władcy umysłów postawili wszystko na głowie: zachowują się jak szeryf, który wchodzi do zatłoczonego baru, żeby wyrzucić stamtąd koniokradów, Problem polega na tym, jak ich wyłuskać spośród tłumu? A my jako Europa się znajdujemy w jeszcze gorszej pozycji, gdyż ci ludzie (a przynajmniej znaczna ich część) nie chcą na okraść, a eksterminować.

Czy zatem z dzisiejszego punktu widzenia na wyprawy krzyżowe nadal należy patrzeć jak na średniowieczne bestialstwo podszyte chrześcijańską nadbudową religijną, czy też może jako na wyraz zdroworozsądkowego i dalekosiężnego myślenia ówczesnych decydentów?

Na marginesie obchodów 7. rocznicy katastrofy smoleńskiej

Niedawno obchodziliśmy 7. rocznicę katastrofy smoleńskiej. Ze względu na fakt, że jak na razie nie można stwierdzić, jaki był prawdziwy powód tego zdarzenia (błąd ludzki, awaria urządzeń, ładunek wybuchowy), trudno zabierać głos w tej sprawie, nie posiadając „twardych” dowodów, które w większości znajdują się w posiadaniu Rosjan. Jednak nie o tym chciałem tu pisać, ale o dwóch istotnych tematach, które są niejako wpisane w narrację dotyczącą tej katastrofy i przy każdej związanej z nią okazji wypływają na wierzch, często w bardzo – delikatnie rzecz ujmując – niecenzuralny sposób.

Pierwsza kwestia, który zauważyłem, to bagatelizowanie tej katastrofy. Ze zrozumiałych względów przodują w tej kwestii przeciwnicy polityczni śp. Lecha Kaczyńskiego. Jest do dla mnie zachowanie niezrozumiałe o tyle, że niezależnie od tego, który prezydent zginąłby w wypadku, jest to tak ważne wydarzenie z punktu widzenia politycznego i o ogromnej wadze dla kraju, iż kibicowałbym serdecznie każdemu, kto chciałby odkryć, co tak naprawdę się stało. Bez względu na to, czy byłby to Lech Wałęsa, czy Aleksander Kwaśniewski, czy Bronisław Komorowski, czy Lech Kaczyński. Jak by nie było, ginie jedna z najważniejszych osób w państwie i każda osoba czująca się obywatelem Rzeczypospolitej powinna chcieć dowiedzieć się prawdy o takim jakże tragicznym wydarzeniu. Mam wrażenie, że przeciwnikom śp. Lecha Kaczyńskiego walka polityczna zbyt mocno przysłoniła polską rację stanu i dążenie do prawdy. Tym bardziej, że nie trzeba być ekspertem, żeby zauważyć, że wiele wątków tej katastrofy nadaj pozostaje co najmniej niejasnych.

Druga kwestia, to relatywizowanie stosunku do Rosjan. Ogólnie rzecz biorąc, Rosjanie od jakiegoś czasu (a szczególnie od czasu konfliktu z Ukrainą) nie cieszą się u nas najlepszą prasą. Generalny przekaz jest taki, że „nie lubimy Ruskich” i przypisujemy im, niczym jakimś mitycznym stworom, czyny, o których nie śnili w najdzikszych marzeniach. Oczywiście wszystkich „złych Rusków” personifikuje prezydent Putin, będącu uosobieniem Lewiatana zarówno dla „prawej” jak i „lewej” strony sceny politycznej. (Kierunki umieściłem w cudzysłowach, gdyż umyślnie lub nieumyślnie wprowadzony chaos semantyczny spowodował, że zupełnie nie odpowiadają one temu, co z definicji uważa się za polityczną lewicę bądż prawicę). Jeśliby słuchać i czytać na poważnie większość polskich komentatorów sceny politycznej, to okaże się, że złowrogi Putin ma obsesję na punkcie Polski. Bez mała pół dnia roboczego zajmuje mu knucie spisków przeciwko naszej ukochanej Ojczyźnie, na całą resztę świata poświęcając niechętnie połowę dostępnego czasu. Okazuje się, że największą przyjemność prezydent Putin znalazł sobie w konstruowaniu różnego rodzaju najdzikszych prowokacji przeciwko naszemu mocarstwu w postaci... działań na Ukrainie (oraz czasami też w Polsce w ramach ukraińskich operacji „pod fałszywą flagą”), które mają na celu poróżnić nasze dwa nienawidzące się szczerze kochające się narody: a to jakiś „agent FSB” przywali („prawdopodobnie”) z granatnika w ambasadę polską w Łucku, a to inny „rosyjski agent” wymaluje jakieś głupie napisy gloryfikujące UPA na polskim cmentarzu itp. (Nota bene, dziwnym trafem władze ukraińskie nigdy żadnego nieznanego sprawcy nie złapały – prawdopodobnie ludzie ci posiedli umiejętność zapadania się pod ziemię...). Okazuje się, że naród ukraiński to dla Polaków najdoskonalszy naród na świecie – pozbawiony jest całkowicie elementów wrogich Polsce... Ale do meritum: we wszystkich sytuacjach przedstawia się Putina jako rzezimieszka, krwiopijcę, oszusta, agresora itp. Natomiast w kwestii katastrofy smoleńskiej w szerokich kręgach polskiego społeczeństwa z kompletnie nieznanych powodów uzyskał dyspensę. No bo chyba nikt się nie łudzi, że komisja MAK pod przewodnictwem światłej generał Tatiany Anodiny mogłaby wpisać choćby jedno zdanie do swojego raportu bez aprobaty złego Putina? No a jak wiadomo, raport Jerzego Millera opiera się na w przeważającej większości na ustaleniach komisji MAK. Co prawda wykazano jakieś drobne nieścisłości i zaniedbania ze strony rosyjskiej, ale chyba tylko w charakterze listka figowego. Tak więc ogólnie Putin to kłamczuch, ale jeśli chodzi o katastrofę smoleńską – jest czysty jak łza.

Taką to ciekawą „logiką” posługują się co poniektóre osoby pretendujące do miana intelektualnej soli tej ziemi. 

czwartek, 13 kwietnia 2017

Zrównoważony (niedo)rozwój

Ostatnio zaciekawiło mnie głębiej pojęcie zrównoważonego rozwoju, gdyż miałem okazję zapoznać się z jego bezpośrednim zastosowaniem nieomal osobiście i za Chiny ludowe nie byłem w stanie zrozumieć, czym się ono różni od starego, dobrego komunizmu obleczonego dla niepoznaki w szaty neoliberalizmu (?).

Ale zacznijmy ab ovo, czyli od definicji. We wszechwiedzącej Wikipedii pod hasłem „Zrównoważony rozwój” dowiemy się, że jest to doktryna ekonomiczna, która zakłada utrzymanie jakości życia na poziomie, na jaki pozwala obecny poziom rozwoju cywilizacji. Brzmi nieco tajemniczo. Całe szczęście podana jest również inna definicja, nieco łatwiejsza do zrozumienia dla zwykłego zjadacza chleba: jest to taki rozwój, w którym potrzeby obecnego pokolenia mogą zostać zaspokojone bez umniejszania szans przyszłych pokoleń na ich zaspokojenie. Ponadto napisano, że

doktryna zrównoważonego rozwoju dąży do sprawiedliwości społecznej poprzez między innymi ekonomiczną i środowiskową efektywność przedsięwzięć zapewnioną między innymi przez ścisły rachunek kosztów produkcji, rozciągający się również w bardzo złożony sposób na zasoby zewnętrzne.

Uff! Teraz należy z uwagą zastanowić się nad konsekwencjami tych założeń. Ktoś skądś doskonale wie, jakie będą potrzeby przyszłych pokoleń i zmusza nas do ograniczenia się na rzecz tych – delikatnie mówiąc – mglistych mrzonek. Lecz własny rozwój należy ograniczyć nie tylko ze względu na zapewnienie świetlanej przyszłości naszym dzieciom, wnukom i prawnukom, ale również współobywatelom.

Teraz czas na przykład z życia wzięty. Jeden z moich znajomych współpracujący na zasadzie podwykonawstwa z dużą firmą na początku roku dowiedział się, że zatrudniająca go firma wprowadza zasadę zrównoważonego rozwoju jako swój modus operandi. Nie przejął się tym jakoś szczególnie do momentu, gdy okazało się, że w porównaniu do zeszłego roku zaczął otrzymywać znacząco mniej zleceń. Zaniepokojony tą sytuacją rozpoczął korespondencję z pracodawcą, aby dowiedzieć się, jaki jest tego powód – czy może standard jego usług jest niesatysfakcjonujący albo jego cennik jest zbyt wygórowany itp. Otrzymał odpowiedź, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, że firma jest bardzo zadowolona z jego pracy, jednak ze względu na fakt, że nie jest jedynym podwykonawcą, którego zatrudniają, wobec faktu wdrożenia polityki zrównoważonego rozwoju postanowili rozdzielać zlecenia mniej więcej po równo na wszystkich podwykonawców. Oznacza to, że firma postanowiła narzucić swoim podwykonawcom pewien limit finansowy, na który muszą się zgodzić. Nieistotne stało się kryterium ceny i jakości, lecz ilości.

Czy nie brzmi to złowrogo znajomo? Czy nie mieliśmy już do czynienia z takim podejściem w nieco innym wydaniu? Czy nie jest to pogrzeb właściwej dla każdego człowieka chęci rozwoju we własnym tempie i według własnej koncepcji? I czy nie jest do gwóźdź do trumny ludzkiej kreatywności?


środa, 12 kwietnia 2017

„Jenny” Edyty Bartosiewicz a „Jeremy” Pearl Jam

Czy tylko mnie „Jenny” Edyty Bartosiewicz przypomina klasyczny hit „Jeremy” zespołu Pearl Jam?
Albo mówiąc inaczej – czy „Jenny” nie jest aby bezwstydnym, a do tego kompletnie nieudanym „zapożyczeniem” z wielkiego klasyka grupy ze Seattle?

Po pierwsze – spójrzmy na daty. „Jeremy” pojawił się na płycie Ten z 1991 roku.  Utwór „Jenny” pochodzi z albumu Dziecko z 1997 roku, czyli powstał później.

Po drugie – zbieżność tytułów. Oczywiście nie bezwzględna, ale dlaczego Bartosiewicz wybrała akurat imię Jenny, choć przecież miała mnóstwo polskich imion do dyspozycji. A jeśli już tak bardzo mierziła ją myśl o swojsko brzmiącej Jadzi, Julii czy innej Joli, czemu spośród tylu anglojęzycznych imion wybrała akurat nieszczęsną Jenny?

Po trzecie – warstwa tekstowa. Ujmując to w nieomal bluźnierczym skrócie, „Jeremy” opisuje historię piętnastoletniego chłopca, który ze względu na niezrozumienie ze strony rówieśników i rodziców postanawia sobie strzelić w palnik na oczach klasy ze skutkiem śmiertelnym. Natomiast „Jenny” najprawdopodobniej jest – a to niespodzianka! – o kilkunastoletniej dziewczynce, której nie rozumie otoczenie, między innymi matka. Nota bene, nawet na trzeźwo dość trudno jest zrozumieć, o co w tym tekście Edycie Bartosiewicz tak naprawdę chodzi...

Po czwarte – obraz. Oczywiście teledyskowi polskiemu mniej więcej tak samo daleko do finezji i jakości amerykańskiego „oryginału” jak Fiatowi Panda do Bugatti Veyron, niemniej jednak podobieństwa są widoczne na pierwszy rzut nawet kompletnie niewyćwiczonego oka. Jenny nieomal małpuje (oczywiście na miarę swoich możliwości...) zachowanie Jeremy'ego – bazgranie i kreślenie, nerwowa gestykulacja, zrzucanie przedmiotów. Z kolei Edyta Bartosiewicz kopiuje gesty i mimikę Eddiego Veddera – spojrzenia podczas przejazdów i najazdów kamery, kierowanie oczu do góry przy lekko opuszczonej głowie, spoglądanie przez rozpuszczone włosy. Generalnie, jeśli spuścimy zasłonę milczenia na drobne „niedociągnięcia” polskiego teledysku, cała konstrukcja piosenki do złudzenia przypomina utwór „Jeremy”.

Z tego wynika, że klasyka Pearl Jam oddziałuje tak silnie na innych artystów, że pozostają pod jej nieustannym wpływem, nawet tworząc własne utwory, a także, że nasi artyści prawdopodobnie jakimś szóstym zmysłem wyczuwają, jakie tematy warto poruszać w swoich tekstach, aby przyciągnąć fanów.